pacula
strzelec. To wszystko. Pracowałem już dla prywatnych osób, dla korporacji, dla rządów. Można powiedzieć, że jestem kimś w rodzaju łowcy nagród, choć nie ścigam prostych bandziorów, którzy zniknęli po wypuszczeniu za kaucją. Zazwyczaj. To już koniec pytań? - Chciałbyś - parsknęła ironicznie. Diaz, o dziwo, uśmiechnął się. - Więc zaczekajmy z resztą pytań do powrotu, dobrze? Teraz wolałbym słyszeć, co dzieje się dookoła. - Niech ci będzie. Ale tylko dlatego! Wróciła na poprzednią pozycję, za plecami mężczyzny Szli w milczeniu, tylko ich kroki zakłócały ciszę górskiego lasu. Zresztą dobrze się złożyło. Po kilku minutach ścieżka zrobiła się stroma i Milla potrzebowała oddechu. Po półgodzinie usłyszeli szum wody. Zarośnięta ścieżynka doprowadziła ich wprost nad potok. Woda płynęła wąwozem przecinającym górę, po obu stronach potoku wznosiły się dwuipółmetrowe ściany skalne. Strumień miał zaledwie około sześciu metrów szerokości, co jeszcze przyspieszało spieniony nurt; rozpędzona woda rozbijała się z pluskiem o liczne kamienie, mieniąc się w słońcu miriadami błyszczących kropelek. Milla poszła za Diazem wzdłuż brzegu. Szum wody przybierał na sile, a strumień zwężał się coraz bardziej, dochodząc wreszcie do an43 274 zaledwie niecałych czterech metrów szerokości. Mężczyzna zatrzymał się. - Jesteśmy na miejscu - powiedział głośno. W tym momencie Milla dostrzegła małą chatkę po drugiej stronie potoku. W zasadzie określenie „chatka" nie było najszczęśliwsze. Wyglądało to raczej na duży szałas zbudowany ze sklejki i impregnowanego papieru budowlanego przybitego gwoździami. Las najwyraźniej próbował odzyskać utracony teren: mech porastał już ściany chatynki, a winorośl zwieszała się z dachu. Swoją drogą dawało to niezły kamuflaż. Pozycję chaty zdradzało tylko jedno małe okienko i komin z surowych kamieni. - Halo! - zawołał Diaz. Po dłuższej chwili otworzyły się drzwi od chaty i wyjrzała z nich szpakowata głowa. Mieszkaniec szałasu spojrzał na nich podejrzliwie, po czym zawiesił spojrzenie na Milli. Jej obecność chyba go uspokoiła; wyszedł na zewnątrz, dzierżąc w rękach dubeltówkę. Wyglądał jak niedźwiedź: mierzył prawie dwa metry, ważyć musiał dobrze ponad sto kilogramów. Długie siwe włosy spiął w koński ogon sięgający połowy pleców, jego krótka broda wyglądała jednak na przyciętą - najwyraźniej facet trochę jeszcze dbał o siebie. Właściwie świadczyła o tym wyłącznie broda. Mężczyzna miał na sobie zgniłozielone spodnie w maskujące plamy i zieloną flanelową koszulę. - No? Kim jesteście? - Nazywam się Diaz. To pan jest Normanem Gillilandem? an43 275 - Zgadza się. I co z tego? - Jeśli nie ma pan nic przeciwko, to chcielibyśmy porozmawiać o