Santos wpatrywał się w nią z gorzkim uśmiechem.
- Nie da się cofnąć czasu, Glorio. Bardzo bym chciał, ale to niemożliwe. Nie widzę przed nami żadnej przyszłości. - Wiem - odrzekła cicho, chociaż poczuła się podle. - Przeszłość jest nie do odzyskania, wspólna przyszłość nie istnieje. Ale nie chciałabym, żeby tak się skończyło nasze spotkanie. Przytul mnie. Ty przecież też tego chcesz. Objął ją, przygarnął do siebie, głaskał i całował. Zdjął z niej sukienkę, pieścił każdy centymetr jej ciała, każde wgłębienie i wypukłość. Przeszłość, smutne wspomnienia, oczekiwania co do przyszłości - wszystko to na ten czas zniknęło. Byli tylko oni - Santos i Gloria, ciało, dotyk, rozkosz i spełnienie. Gdy leżała później na plecach, wpatrując się w sufit, pomyślała ze smutkiem, że jednak nie jest im tak jak przed laty. Kiedyś właśnie miłość przynosiła im zaspokojenie. Nie seks. Tym razem po akcie pozostała pustka. Smutne i bolesne. Zacisnęła powieki. Dlaczego to zrobiła? Dlaczego pozwoliła sobie na taką popędliwość? Zdawało się, że ostatni raz takie szalone pomysły miała dziesięć lat temu... Dziesięć lat temu. W przeddzień śmierci ojca. Poczuła nagle wyrzuty sumienia. W oczach stanęły jej łzy. Tak nisko upadła. Zbezcześciła pamięć ojca, ale nie dlatego, że była z Santosem, lecz dlatego że postąpiła nieobliczalnie, dała się ponieść emocjom. Wyciągnęła rękę po leżącą obok sukienkę. Dobry Jezu, nawet się nie zabezpieczyli! Aż tak z nią źle? Niechciane wspomnienia dławiły gardło - słodycz ich pierwszej wspólnej nocy, tamte pragnienia, oczekiwania wobec przyszłości. Tak bardzo go wtedy kochała. Nie wyobrażała sobie życia bez niego, nie mówiła o niczym innym, tylko o nich dwojgu. Była młodziutka, samowolna i uparta, niczego się nie bala, o nic nie musiała się martwić. I za swoją lekkomyślność zapłaciła straszną cenę. Westchnęła. Santos drgnął i poczuła na sobie jego wzrok. - Coś nie tak? - spytał. - Co masz na myśli? - Westchnęłaś. Co mogła mu odpowiedzieć? Ze wolałaby być wszędzie, tylko nie tutaj? - Było wspaniale, Santos - stwierdziła krótko. - Nie martw się o swoją reputację. - Dlaczego miałbym się martwić? - Typowe. Ty niczym się nie martwisz. - Fakt. - Powinnam była wiedzieć. Uniósł się na łokciu. - Szukasz zwady? - zapytał z ponurym uśmiechem. - Nie przerzucaj na mnie swoich żalów. Mam własne problemy. - Zapewne. - Usiadła, zmuszając go do odsunięcia się. - Muszę już iść. - Idź. Zacisnęła dłonie. Znowu ją zranił. - Wiesz co? Myślę, że jednak cię nienawidzę. Przez chwilę nie odpowiadał, wreszcie usłyszała: - Ja ciebie też. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY Po wyjściu Glorii Santos długo leżał na podłodze, rozmyślając o tym, co powinien był zrobić, a co zrobił źle. Czul niesmak do samego siebie. Usiadł w końcu i przesunął rękami po włosach. Co mu się stało? Nie wystarczyła mu lekcja, jaką mu ta kobieta dala dziesięć lat temu? Jeszcze było mu mało? Najwidoczniej. Jęknął. I co teraz? Co z resztą dnia, co z jutrem, z następnymi dziesięcioma latami? Cholera. Myślał, że nienawidzi Glorii, ale chyba jeszcze bardziej nienawidził samego siebie. A Liz? Co z Liz? Przesunął dłonią po twarzy. Co jej powie? „Nienawidzę Glorii, ale musiałem ją przelecieć”? A może: „Lubię cię i szanuję, ale z nią przespałem się dwa razy, no i - cholera - było mi dobrze. Nawet bardzo”? Nie podobał się sobie. Czuł do siebie wstręt. Dupek pieprzony. Tym razem naprawdę przesadził. Opadł z powrotem na dywan. Poczuł zapach perfum Glorii i wściekł się, że intensywna woń uderza mu do głowy niczym mocne wino. Prawda była taka, że czy chciał, czy nie, z Liz nie mieli przed sobą żadnej przyszłości. Ona oczekiwała od niego czegoś, do czego nie był zdolny. Gotowa była mu ofiarować coś, za czym nie tęsknił. Czego więc chciał? Tego, co dawała mu Gloria? Jezu, nie. Może gdyby jej nie poznał, gdyby nie wiedział, jak silna i głęboka może być namiętność do kobiety, Liz miałaby jakieś szanse? Gdyby nie przeżył z Glorią tej seksualnej ekstazy, wówczas „dobre i miłe” doznania z Liz byłyby wystarczające? Stało się jednak inaczej i nie mógł już tego cofnąć. Nie podobało mu się to. Nie podobało mu się, że porządna, uczciwa, zakochana w nim kobieta będzie cierpieć z jego powodu. Nienawidził siebie zwłaszcza za to, że nie potrafił poprzestać na tym, co na pewno było dla niego dobre. Ale Liz zasługiwała na więcej, niż mógł jej dać. Zasługiwała na wszystko, co najlepsze. Dzwonek telefonu wybawił go od dalszych rozmyślań. Pełen wdzięczności podniósł słuchawkę. Dzwonił Jackson. - Rusz dupsko, stary, i przyjeżdżaj. Mamy trupa. - Śnieżynka? - A któż by? - A więc ten sukinsyn ciągle tu jest. - Przytrzymując słuchawkę brodą i ramieniem, Santos zbierał ubranie. - Byłem pewien, że prysł z miasta. - No to trzymaj się, partnerze, bo jest jeszcze lepiej. Tym razem mamy świadka. Santos zjawił się w biurze w rekordowym tempie. Wpadł do wydziału napompowany adrenaliną niczym pies gończy na tropie. Każdym nerwem czuł specyficzny zapach polowania, był gotów ruszyć na łowy. Dopadnie drania. Ma go już. Czuł prawie smak zwycięstwa. Podobnie jak jego koledzy. Powietrze naładowane było energią, jak za każdym razem, gdy w sprawie szykował się przełom. Tym bardziej w takiej jak ta, w której dotąd ponosili same porażki. Kilku kolegów podniosło głowy na jego widok. Nie musieli nic mówić, wszystko mieli wypisane na twarzach: „Nie daj dupy, Santos. Tym razem złap gościa. Czas go przygwoździć.” Rozumiał ich, byli zależni od jego decyzji. Nie raz wcześniej był na ich miejscu. Odszukał Jacksona i zapytał bez wstępów: - Gdzie ten świadek?