wiedziała, co pragnie usłyszeć.
- Wyglądasz na zszokowaną. - Bo rzeczywiście mnie zaskoczyło. - Co o tym sądzisz? - Wy, londyńczycy, jesteście... inni - odparła wymijająco. - Wolisz pominąć milczeniem markiza, prawda? Bardzo się do tego nie lubię przyznawać, ale my prawie wszyscy, prócz Roberta i Jacindy, którzy byli legalnymi dziećmi tego pana - wskazał na portret mężczyzny o sztywnym wyglądzie i smętnej minie, wiszący po przeciwnej stronie - mamy różnych ojców. Napis na złotej tabliczce głosił: „Ósmy książę Hawkscliffe”. - Był doprawdy pechowcem - ciągnął Alec takim tonem, jakby mówił o cudzej rodzinie. - Nigdy nie powiedział mi złego słowa i miał tyle przyzwoitości, żeby nas wszystkich uznać za swoje potomstwo. Dla uniknięcia skandalu. O mało się nie zakrztusiła herbatą. - Mówisz, że on... nie był twoim prawdziwym ojcem? - Nie, kochanie. Mój prawdziwy rodziciel wpadł mamie w oko pewnej nocy, kiedy w teatrze Drury Lane grał Hamleta. Becky nie była przewrażliwioną damą z towarzystwa, lecz przydałyby się jej teraz sole trzeźwiące. - Był... aktorem? - Tak. - Alec uśmiechnął się z fałszywą słodyczą. - Nazywał się Philip Preston - Lawrence. Kobiety za nim szalały. Mówiono mi, że wyglądam całkiem jak on. - Wzruszył ramionami. - Nie wiem, czy istotnie jestem do niego podobny. Nigdy go nie widziałem. - Rozumiem. - Becky patrzyła w talerz. Alec się roześmiał. - Teraz to ja cię zaszokowałem. - Żartujesz sobie ze mnie, prawda? - Bynajmniej. W każdym razie miałem łatwiej niż Jack, drugi z kolei syn. Pierwsza wpadka mamy, i to niemała! Niezłego kochanka sobie wybrała, żeby odpłacić jego wysokości pięknym za nadobne. Prawdziwym ojcem Jacka był irlandzki pięściarz zwany Twardzielem z Killarney. - Dobry Boże! - W każdym razie Jack odziedziczył po nim ducha walki, no i pięści jak kule armatnie. Przydały mu się. Bił się ze wszystkimi smarkaczami, którzy przezywali naszą drogą matkę „nierządnicą Hawkscliffe'ów”. Becky przymknęła na moment oczy. Chyba życie Aleca nie wyglądało tak różowo, jak wcześniej sądziła. On zaś zagłębił się wygodnie w fotelu i patrzył na nią z rozbawieniem. Ku portretowi matki spojrzał chwilę później z wyraźną niechęcią. - Kiedy miałem dziewięć czy dziesięć lat, siadywałem nieraz przy niej, podczas gdy ona przygotowywała się do kolejnego przyjęcia. Widziałem, jak się maluje, jak zakłada biżuterię. Mówiła mi zawsze, kto się pojawi na tym balu. - Byłeś do niej przywiązany. - Przywiązany? Była dla mnie wszystkim. Od małego nazywała mnie swoim słonecznym chłopczykiem. - Zaśmiał się z cicha. - Byłem jej błaznem, powiernikiem, Kupidynkiem, a ona Afrodytą. Jack zawsze mawiał, że czepiam się jej spódnicy, ale - rzecz jasna. - on jej nienawidził. Zresztą nadal jej nienawidzi. Ja nie. Dzięki niej czułem się ważny. Mówiła mi to, czego nie mogła powiedzieć nikomu innemu. Tylko ja potrafiłem rozproszyć jej smutek, kiedy płakała, bo o niej plotkowano, bo jakiś mężczyzna ją rozczarował, bo pokłóciła się z mężem, bo najstarszy syn zażądał, żeby przestała przynosić wstyd rodzinie. Liczyła na mnie i dawała mi wszystko, czego tylko chciałem,: żeby się upewnić, że przynajmniej jedna osoba w rodzinie stoi; po jej stronie. Becky zrozumiała, że jest zły na zmarłą. Nietrudno było zrozumieć dlaczego. Księżna traktowała go jak ulubione zwierzątko, a potem z łatwością porzucała dla nowych romansów. - Musiałeś być zrozpaczony, kiedy zginęła. - Przeciwnie, byłem wściekły. Mówiłem jej, żeby tam nie jechała, bo to zbyt